fot. C. Martinez / Unsplash
znowu jesteś
zimo. kobieto o oczach wygasłych jak wulkan,
zjawiająca się przypadkiem w mroku
przybliżasz powoli stratę. tu, blisko wyją psy,
stróż nie głaska ich pod sierść,
nie zwraca się do nich
po imieniu. wie, że przywiązanie boli jak rana
na nadgarstku. potem patrzy im w oczy
z daleka. w nich noc a w uszach pieśń o umarłych
w domu pogrzebowym rozkwita coraz bardziej
i mocniej wczepia się w umysł. tym bardziej
przeciekam przez twoje palce i wiersze
zbite z gwoździ i desek. zbite znienacka
są pomyłką. iluzją. chorobą,
obojętnie przyjmowaną przez bliskich,
plamą i dygotaniem pszczół.
♦
Piosenka na odejście
Spójrz. Wokół mnie strzępy krajobrazu.
To właśnie uchodzi miasto przez kolejne wiersze.
Nieśpiesznie zostawiając za sobą ślady. Ciche odgłosy
umierających fabryk, gasnących w milczeniu kopalń.
Gdzieś w tle wołają o pomoc latarnie. A stary człowiek
nie kocha już morza. I odchodzi tylko w tę jedną stronę,
gdzie śmierć wymawia jego prawdziwe imię. Widzisz,
tu wszystko kończy się, gdzie w każdej chwili
można wypluć z siebie noc. Rzucić się w przepaść,
spaść głośno. Odbić się z hukiem i przejść cicho
w stan skupienia. Patrzeć jak powoli
wschodzi wieczorna szarówka.
♦
tuli laj
ostatnio kołyszemy się
coraz mocniej. i mocniej kwitnie we mnie
choroba sieroca. tuli laj, tuli laj,
moje wewnętrzne dziecko,
pustko w uniformie z żelaza i krwi,
z oczami wyjałowionymi jak gaza,
uperfumowana laleczko. graj mi, graj
na kościach. na żebrach,
na włosach, których wypada coraz więcej
i więcej. co dnia, co noc tuli laj, tuli laj,
moja na pół pęknięta laleczko
z saskiej porcelany, tu mi lulaj,
lulaj. tu. tylko nie szarp za gardło,
nie sznuruj ust.