Witkowski kontratakuje – chciałoby się zakrzyknąć. Po kilku aferach, w tym jednej, która doprowadziła do chwilowego wstrzymania jego najnowszej powieści, Witkowski powraca… i to w jakim stylu!
Można by powiedzieć – historia zatoczyła koło, ale stwierdzenie to potrzebuje doprecyzowania. To prawda, autor wraca do Lubiewa. Nie jest to jednak, jak w przypadku Drwala czy Zbrodniarza i dziewczyny, powrót dosłowny (w ramach przypomnienia: w powyższych powieściach Michaśka wciela się w detektywa-amatora, którego zawiłe śledztwa prowadzą do Międzyzdrojów). Witkowski wraca do postaci i legend znanych z Lubiewa. Demiurgicznym gestem wyciąga je z pierwotnego kontekstu i umieszcza w zupełnie innym, opowiadając tym samym nową (choć przecież od dawna znaną) historię.
Fynf und cfancyś to opowieść o losach dwóch homoseksualnych młodzieńców z bloku wschodniego, którzy postanawiają spróbować szczęścia w zachodnim seks-biznesie. Para to w swojej nieprzystawalności wręcz komiczna – z jednej strony tytułowy Fynfundcfancyś (Michał – cóż za przypadek…) o ksywie od sami-wiecie-czego, z drugiej Dianka (Lady Di), której historia jest jednym z najlepszych epizodów Lubiewa (sam Witkowski wydaje się podzielać tę opinię).
W teorii łączy ich całkiem sporo – płeć, orientacja seksualna, pochodzenie – obaj bowiem to cioty z byłych krajów demoludów, o podobnym poglądzie na życie, a przynajmniej sposobie, w jaki na to życie warto zarabiać (jako męska prostytutka). Okazuje się jednak, że dzieli ich wszystko – Di, choć zainteresowana pieniędzmi, niespecjalnie rwie się do pracy (można by wręcz rzec, że jest leniwa do granic możliwości), zaangażowana jedynie w pochłanianie hektolitrów lodów, daje się porwać przez wir wydarzeń, który z ulic Wiednia zaprowadzi ją aż do szwajcarskiej Karuzeli. Całkowicie bierna w swoim postępowaniu, a przy tym zupełnie nierozumiejąca odstawowych praw rynku (zwłaszcza czarnego), Dianka co rusz ociera się o dno – nie tylko moralne, ale również społeczne i finansowe. Jedynie szczęśliwy traf pozwala jej choć na chwilę wypłynąć na powierzchnię. Niestety, stan ten nie może potrwać długo – w końcu, zgodnie z prawami ewolucji, przetrwają najlepiej przystosowani.
Tytułowy Fynf reprezentuje zupełnie inną postawę – dobrze zaznajomiony z prawami obowiązującymi w bezwzględnym świecie zachodu, niczym kameleon przystosowuje się do środowiska. Niewątpliwą sławę przynosi mu długość przyrodzenia, o której w zuryskiej Karuzeli krążą legendy. Michał nie osiada jednak na laurach. Wie, że to, o czym od zawsze marzył (blichtr, splendor, kawior i drogie hotele), jest na wyciągnięcie ręki, ale do zdobycia luksusu potrzeba pracy i odrobiny sprytu. W chwili zwątpienia z pomocą przychodzi mu powtarzany niczym mantra rozszerzony anty-dekalog – jesteś dla siebie bogiem, interesuje cię tylko własny interes, nie poświęcasz się dla innych, jesteś sam, jesteś zły, chodzi o pieniądze i seks etc.
Kiedy się o tym czyta, wydawać się może, że to nic takiego – wychodzisz na ulicę i już, po prostu zostajesz męską prostytutką – jak mówią Amerykanie: „Wystarczy tylko w siebie uwierzyć”. Sam Fynf stwierdza, że to nie takie proste – oprócz znajomości praw rynku, którego główną walutą jest, warto to podkreślić, MŁODE ciało, należy również wyzbyć się wstydu. Oczywiście to uczucie nie znika całkowicie – w końcu tytułowy bohater wyznaje, że wstydził się przyznać, że jego pierwszym klientem w Wiedniu był przypadkowo spotkany obleśny, dziad, a nie bogaty Mario Ludwig. Wstyd pozostaje, jest jednak absorbowany do wnętrza, tym samym przestaje być emocją należącą do sfery społecznej – nie odnosi się już do tego, co zewnętrzne – do oglądanego przez potencjalnych klientów ciała, które jest najważniejszym towarem w brutalnym świecie zachodniej wymiany dóbr.
Okazuje się bowiem, że tożsamość człowieka jest tylko opowieścią, narracją, którą można dowolnie zmieniać, która działa niczym edytor tekstów – kopiuj –wklej, delete, enter, spacja, spacja i tak w kółko.
Historie ciał młodzieńców są główną osią powieści – dopieszczane, ulepszane, bywają również (zwłaszcza w przypadku Di) poniewierane i bezczeszczone. Nieprzypadkowo wspomniałam o wyrwaniu bohaterów z powieściowego świata Lubiewa – Dianka i Fynf to przecież nic innego jak przenoszone z miejsca na miejsce (Austria, Niemcy, Szwajcaria) laleczki, które definiują się przez swoje ciała. Łączy je tak wiele – pochodzenie, płeć, seksualność – coś, co dziś modnie nazwalibyśmy tożsamością, coś, co powinno je ugruntować. A jednak to dwoje zupełnie innych ludzi, których losy, choć wypływają z jednego źródła, toczą się zupełnie inaczej – właśnie ze względu na ich stosunek do ciała. Nie chodzi bowiem o miejsce, w którym się znaleźli (równie dobrze powieść mogłaby się toczyć w Holandii, Wielkiej Brytanii czy… Lubiewie), o „zawód”, który wybrali, ale o to, jak postrzegają swoją cielesność i co z nią robią. Wbrew modnej tendencji do organizowania powieści wokół problemu tożsamości, Witkowski czyni głównym problemem Fynf und cfancyś stosunek do ciała.
Jak udowadnia Fynf, tożsamość można zmienić, o korzeniach można zapomnieć, dawne życie można puścić z dymem:
Wszystko paliłem (…). Czułem się oczyszczony, jakbym uczestniczył we własnym pogrzebie. W ogień wrzuciłem też swoje wiersze, prozę, dzienniki – wszystko, co pisał ten ktoś, kto właśnie odchodził z dymem. Patrzyłem, jak ogień liże moją twarz, zrazu nieśmiało, jak nagle ta twarz wykrzywia się w grymasie i zdjęcie się skręca, składa na pół. Wrzucałem do ognia także rzeczy mniej osobiste, ale do których byłem najbardziej przywiązany, kasety, swoją torbę szkolną, poduszkę… Poczułem się tak, jakbym nic nie ważył (…). Ja już nie żyłem.
Jedyne, co pozostało w nim niezmienne, to jego ciało, jego dwadzieścia pięć centymetrów – wszystko inne można zmyślić, domyślić, dopowiedzieć. Okazuje się bowiem, że tożsamość człowieka jest tylko opowieścią, narracją, którą można dowolnie zmieniać, która działa niczym edytor tekstów – kopiuj –wklej, delete, enter, spacja, spacja i tak w kółko. Co więcej, żadna z opowiadanych historii nie jest lepsza, bardziej wartościowa od drugiej. Jedyne, co w tym świecie jest naprawdę cenne, to ciało, które stanowi o wartości człowieka. Przybierane przez niego tożsamości są niczym papierek lakmusowy – zmieniają się w zależności od środowiska – same w sobie nic nie znaczą, są zupełnie bezwartościowe. Swoje historie Fynf zakłada niczym ubrania – zmienia je tak, aby pasowały do kontekstu, w którym akurat znajduje się jego ciało.
Nowa powieść Witkowskiego jest przewrotna – nie tylko przez swój temat, niewybredny humor czy ciągłe „przeginanie” języka literatury. O jej potencjale wywrotowym decyduje wymiana (mówiąc w duchu powieści), której dokonał autor – Fynf und cfancyś nie jest bowiem opowieścią o duszy (tożsamości, osobowości, Ja) noszonej przez bierne ciało, ale o ciele, które okazuje się centrum tejże (duszy, tożsamości, osobowości, Ja). Zmiana ta, choć wydaje się subtelna, to jednak czyni powieść ważną i równie intrygującą jak tytułowe fynf und cfancyś.
M. Witkowski, Fynf und cfancyś, wyd. Znak, Kraków 2015.