Kino

Dancing, czyli stan umysłu

3_d9ddd45c53

Wszystko już było. Pastiszowa mieszanka musicalu, horroru klasy B, melodramatu, surrealistyczna zabawa konwencją. A jednak sam Tarantino lepiej by tego nie wymyślił, bo oto eklektyczny obraz zostaje osadzony w naszym wielkomiejskim PRL-u, który rządzi się własnymi prawami.

Dancing lat osiemdziesiątych. Striptizerki, iluzjoniści, kolorowy band, błyszczące wiskozy, wódka i dym mocnych fajek. W blasku neonów wiją się odurzone ciała. Cekinowy karnawał, swoboda ruchu i obyczaju, wolność zalewająca umysł. Do tego światka trafiają dwie młode dziewczyny – Srebrna i Złota. Nieziemska uroda otwiera im drzwi do zawrotnej kariery w nocnym klubie przy hotelu Adria, gdzie zaczynają występować z zespołem Figi i Daktyle. Pewnie mogłaby to być kolejna historia o dojrzewaniu, gdyby nie to, że bohaterki Agnieszki Smoczyńskiej są zjawiskowymi syrenami. Osnucie akcji wokół mitycznej figury pół-kobiety, pół-ryby pozwala więc na dużo szersze interpretacje. Tym bardziej, że jesteśmy daleko od wdzięcznych Disneyowskich obrazków. Srebrnej i Złotej, gdy tylko zanurzą nogi w wodzie, wyrastają olbrzymie, obślizgłe ogony. Mięsiste, cuchnące cielsko przypomina raczej kawał węgorza niż smukły ogonek Arielki o apetycznych wcięciach. Są raczej syrenami Homeryckimi – krwawe, zwodnicze i upojone własnym okrucieństwem. Jednak widok obleśnej rybiej tuszy połączonej z dziewczęcym, gibkim tułowiem o mlecznej skórze nieznośnie podnieca bywalców warszawskiego dancingu. Budzą się żądze, pragnienie przeżycia na jawie najbardziej perwersyjnych snów. Ostatecznie, w ciasnym splocie ciał, nie wiadomo już kto kogo chce pożreć.

Niepokojące połączenie dziewczęcej niewinności z brutalnym erotyzmem to też motyw przewodni (albo może lepiej – obsesja) twórczości Aleksandry Waliszewskiej, której rysunki znajdujemy w czołówce filmu. Androginiczne postaci z jej obrazów pogrążają się w odkrywaniu własnej seksualności, wchodząc w relacje z dzikimi zwierzętami i potworami. Perwersję i ból trudno oddzielić od przyjemności, a demoniczność przenika bajkową sielankę.

 

 

Duch obrazów Waliszewskiej unosi się nad kolorową dancingową salą. Jednak skwitowanie, że Córki… są po prostu „perwersyjną bajką dla dorosłych” gubi ich filozoficzny wymiar. Pewnie przesadą byłoby wyłuskiwanie filozoficznych myśli przez duże „F”, ale Smoczyńskiej udaje się powiedzieć coś bardziej uniwersalnego. Coś, co czyni film zrozumiałym dla zagranicznego odbiorcy i jednocześnie nie zamyka go w „polskim piekiełku”. Twórcy przeplatają w nim kilka warstw.

Z jednej strony, owszem, mamy przed sobą nostalgiczny obraz lat osiemdziesiątych. Migoczący patchwork wspomnień samej reżyserki i sióstr Waliszewskich (kompozytorek muzyki do filmu). Ale fabuła unika tematów politycznych. Rytmu życia w PRL-u nie dyktowały przecież wyłącznie systemowe walki, zaś codzienność siedemnastolatków w ogóle dotyczyła innych problemów Kiedy w tym wieku masz w zasięgu ręki roztańczony klub i szansę zabawy w dorosłego, nie interesują cię ani Solidarność ani ideologiczne starcia. Z drugiej strony, Córki… opowiadają o mrocznej naturze człowieka. Motyw co prawda przerobiony w sztuce na wszystkie możliwe sposoby, ale wciąż wdzięcznie poddający się obróbce. Syrena ucieleśnia trwanie „pomiędzy”. Jest łączniczką światów (człowiek – zwierzę), czasów (niewinność – dorosłość), wreszcie życia i śmierci. Ucieleśnia więc nie tylko fascynacje, energię, bezkompromisowość nastoletnich dziewczyn, ale także zmagania z pożądliwością i instynktami, które toczą się w każdym z nas.

Pewnie przesadą byłoby wyłuskiwanie filozoficznych myśli przez duże „F”, ale Smoczyńskiej udaje się powiedzieć coś bardziej uniwersalnego. Coś, co czyni film zrozumiałym dla zagranicznego odbiorcy i jednocześnie nie zamyka go w „polskim piekiełku”.

Na tę warstwę nachodzi kolejna – punkt widzenia kobiet. Owe zmagania z ludzką naturą, z własnym dojrzewaniem pokazane są z tej jednej perspektywy. Tak jakby Smoczyńska chciała przy okazji dać im głos, aby same opowiedziały o tym, jak wchodzą w relacje, jak się w nich widzą. Czy jednak ten głos faktycznie słyszymy? Feministyczne ujęcie zostaje przetrącone – tak samo zresztą jak inne konwencje, które film ogrywa. Kobieta ostatecznie pozostaje w sztywnych schematach zwodniczej syreny, nieodgadnionej femme fatale, która nie wie za czym tak naprawdę tęskni. Rozdarta między ochotą na drapieżne zdobywanie świata a pragnieniem poświęcenia i kochania. Nie mamy więc dostępu do jej przeżyć, ponieważ zatrzymujemy się na tym, jak ją widzi (pop)kultura. Ale to chyba nie zarzut. Wydaje się, że Córki… wcale nie mają ambicji wydobywania kobiety ze schematu czy toczenia jakiejś ideologicznej walki o ich „prawdziwszy wizerunek”. Filmowa energia kierowana jest na zlepianie klisz, motywów, stylów.

Tylko dlaczego? Czemu służy ten przesadny, wynaturzony splot konwencji, mnożenie warstw interpretacyjnych? Niepokojąca figura syreny, odurzający dancing, wieczny karnawał… Wszystkiego dużo i na wysoki połysk. A jeśliby przyjąć, że elementy dekoracji i bohaterowie są tylko obrazami pulsującymi w naszych mózgach? Wtedy hybrydyczna forma okazuje się najlepszym środkiem, aby oddać szum nastoletnich głów (choć może nie tylko nastoletnich). Uwodzący syreni śpiew nie byłby więc dźwiękiem z zewnątrz, a melodią, która wydobywa się gdzieś z naszych trzewi i każe wziąć udział w dancingu do utraty tchu i krwi.

Share on FacebookShare on Google+Tweet about this on TwitterEmail this to someonePrint this page
Dział: Kino

Alicja Chwieduk

Ur. 1991. Prawie-magister filologii polskiej. Weteranka Erasmusa, jedną nogą na paryskiej Sorbonie. Lubi mieszać języki i perspektywy. Na literaturę dobrze jej się patrzy przez pryzmat antropologii. Gdy na patrzeniu zarobi miliony, kupi willę pana Le Corbusier, sukienkę od Alexandra McQueena, obrazy Fridy Kahlo i Tuwimowe rękopisy. Zamiast polskiego mazura i tańczy flamenco.