Teatr

Cały Poznań CHÓREM

Po-co-psuc-i-tak-juz-zla-atmosfere-teatr-zazyjkultury

fot. A. Byzdra

W poznańskim Teatrze Nowym można oglądać sztukę Po co psuć i tak już złą atmosferę, stworzoną przez Fundację Teatru BOTO. Spektakl opowiada o pedofilii w poznańskim chórze, a konkretnie o jej wieloletnim ukrywaniu – przez wszystkich, z włodarzami miasta i rodzinami poszkodowanych na czele. Mocna rzecz, która niestety, a może i dobrze, nie mogła powstać w Poznaniu.

Zanim przejdę do analizy spektaklu, chciałabym wspomnieć, a myślę, że warto, o dwóch wydarzeniach. Pierwsze: wychodząc ze spektaklu, przystanęłam niedaleko starszej pani (ale takiej o wiele starszej, jeśli możecie sobie wyobrazić taką zupełną babulinkę, to właśnie była ona). Pani staruszka łamiącym się głosem powiedziała do swojej towarzyszki: „Tyle lat, Boże! Tyle lat, tyle cierpienia. Jak tak można było?” Wydarzenie drugie: Dwa lata temu, przed Bożym Narodzeniem, wpadł do mnie przyjaciel, rodowity poznaniak, podrzucić mi lekturę na święta. Wybrał Maestro Marcina Kąckiego (książka Kąckiego jest inspiracją dla spektaklu). Dawał mi ją ze słowami: „Uważaj, jest straszna, ale potwornie wciąga, wstawałem wcześniej, żeby ją poczytać”.

Sprawa dyrygenta chóru, Wojciecha Kroloppa, poruszyła parę lat temu całą Polskę. To, co miało być najobrzydliwsze w tej historii, okazało się zaledwie początkiem końca władz miasta. Wszyscy wiemy, że molestowanie dzieci jest straszne. Jeszcze bardziej przeraża to, że przez ponad trzydzieści lat tragedia chórzystów była ukrywana za przyzwoleniem wielu osób. Przez tak długi czas nikt nie sformułował jednoznacznych oskarżeń, a sprawa ujrzała światło dzienne dopiero w 2003 roku. Wszyscy, którzy pozwalali, by dramat małych chłopców trwał latami, nigdy nie odpowiedzieli za to, co się stało. Poznań zyskał miano miasta zasłoniętych firanek i jest nim do tej pory. Publikacja książki Kąckiego, a teraz ten spektakl mają pomóc mieszkańcom miasta w przepracowaniu problemu afery pedofilskiej, która ciągle kładzie się cieniem na wizerunku stolicy Wielkopolski.

W spektaklu pojawiają się zarówno włodarze miasta, jak i: matka, ojciec, chórzysta oraz sam Maestro – wszyscy milczący otrzymują teraz głos. Aktorzy wychodzą do publiczności przez rozwieszone wzdłuż sceny plastikowe firanki. Tak poznajemy „typową” poznańską rodzinę. Nadopiekuńcza mama, grana genialnie przez Annę Kłos-Kleszczewską, próbująca spełniać swoje ambicje, wykorzystując do tego własne dziecko – pokrzykuje na wszystkich dookoła chropowatym, wysokim głosem, od którego ciarki przechodzą po plecach. Ojciec – były chórzysta, któremu się nie udało. Oraz syn – solista o anielskich loczkach i takim samym głosie. Niby nic strasznego, standardowa historia – rodzice realizują swoje niespełnione pragnienia poprzez dziecko, które nie do końca jest z tego zadowolone. Przykre, ale w głębszym kontekście niespecjalnie tragiczne. Postacie są przerysowane, bawią publiczność, ale nie przesadnie, nie do tego stopnia, by zapomnieć, że nie jesteśmy tu, żeby się ubawić i rozpłynąć w żarcikach. Prezydent Miasta (Michał Czachor) w monologu odsłania hipokryzję swoich rządów oraz metody działania władz słowami: „Po co kogoś odwoływać, jak można go upokorzyć”.

Postacie są przerysowane, bawią publiczność, ale nie przesadnie, nie do tego stopnia, by zapomnieć, że nie jesteśmy tu, żeby się ubawić i rozpłynąć w żarcikach.

Spektakl ciągle bawi, ale w coraz bardziej brutalny sposób. Monolog uświadamia, że przerażające jest to, iż człowieka, który zupełnie jawnie dopuszczał się takich działań, poznaniacy wybierali przez szesnaście lat na prezydenta. Śmiech widowni staje się bardziej nerwowy, zwłaszcza kiedy dochodzi do kwestii Polskich Słowików i wykorzystania ich renomy do promocji miasta przy ignorowaniu głosów dotyczących tego, co się tam naprawdę dzieje.

Nie tylko dla włodarzy miasta przemilczenie pewnych kwestii było korzystne. Chór – paradoksalnie – był przepustką do lepszego świata. Dzieci odwiedzały Disneyland i zwiedzały zachodnie miasta. Rodzice dostawali zagraniczne prezenty i pieniądze. Opowieści o zabawie dla najodważniejszych chłopców – przerażającej kolejce jadącej przez usta Dizzy Mouse – są ciekawą analogią do wjazdu w mroczny świat molestowania dzieci. Chórzyści czuli, że coś nie jest tak, jak powinno być. To jednak dzieci, myśleli innymi kategoriami, przecież mieli lepiej niż koledzy z podwórka, nikt ich wcześniej nie ostrzegał, nikt nie edukował. A jednak pojawiała się myśl, że coś jest nie tak… Czy ojciec, zapominając o tym, co sam przeszedł przez Maestra, sprzedał swojego syna potworowi za prezent z zagranicy – sweter dekady?

Gdy na sali zapada ciemność, z głośników płyną opowieści molestowanych chłopców czytane głosami małych dzieci. Ale to nie jedyne mocne uderzenie w widzów. Chwile później na scenę wychodzi aktor (znów Michał Czachor) w kostiumie hot-doga, który spada mu na oczy. To z jego ust pada główne oskarżenie w kierunku mieszkańców Poznania, którzy do tej pory nie rozliczyli się z tą tragedią. Do irytującej, zbyt głośnej muzyki świetnie pasują słowa aktora mówiącego o tym, dlaczego ten spektakl nie powstał w Poznaniu:

bardzo szanowany dyrektor chciał o tym zrobić spektakl, ale kiedy doszło co do czego, czyli do konkretów, do konkluzji, to się rozlazło. Zapoznał się z koncepcją i zrozumiał, że to mu nic nowego nie mówi, nic nowego, co i tak już zna. Nic nowego się nie dowiedział o swoim otoczeniu, nic nowego o kondycji ludzkiej. Dlatego w tym mieście nigdy nie dojdzie do premiery. A gdyby nawet doszło, powiedział słusznie dyrektor, to by i tak zeszło po paru zagranych spektaklach.

Bo po co psuć i tak już złą atmosferę?

Najbardziej wstrząsające jest jednak zakończenie spektaklu monologiem Kroloppa zaczerpniętym z książki Marcina Kąckiego. Michał Czachor wciela się w postać Maestra opowiadającego ze swojej egocentrycznej perspektywy o tym, co działo się w chórze. Przedstawia on siebie jako ofiarę, a jednocześnie jako konesera i sprytnego gracza. Ta dwoistość wynika również z tego, że nie jest on jedyną winną temu wszystkiemu osobą. Maestro żegna się z widzami słowami: „Dziękuję, drodzy rodzice, że mi ich oddaliście”.

Po co psuć i tak już złą atmosferę to nie spektakl zachwycający urokiem, ale raczej drażniący estetycznie. Twórcy, wykorzystując różne środki, powoli wyciągają widzów z wygodnych foteli, by wprowadzić ich w świat koszmaru. Zarówno irytujący, piskliwy i zbyt głośny głos matki, jak i pojawiająca się co jakiś czas łomocząca muzyka nie pozwalają stracić czujności i dobrze się poczuć. Ciekawym zabiegiem jest przeplatanie historii rodziny z wypowiedziami prezydenta, fragmentami książki i dziecięcymi rymowankami. Różne punkty widzenia i różne rodzaje narracji pokazują zmianę podejścia do tej sprawy bezpośrednio nią dotkniętych ludzi. Taki układ pokazuje również, jak bardzo te wydarzenia rozciągnięte są w czasie. Ten spektakl to ważny głos w dyskusji o pedofilii oraz bardzo ciekawy przykład poruszającego teatru społecznego.

Wracając do wydźwięku, jaki niesie za sobą ta produkcja – nie jest tak, jak twierdzą niektórzy. Zmiana, która zachodzi w Poznaniu na temat rozmowy o pedofilii, nie rozpoczęła się wraz z pojawieniem się na deskach Teatru Nowego tego spektaklu czy Mokradełka według Surmiak-Domańskiej. Przecież od 2013 roku w Teatrze Polskim grane jest Ene due rike fake w reżyserii Joanny Grabowieckiej, również dotyczące tej problematyki. Nie zmienia to faktu, że właśnie Po co psuć i tak już złą atmosferę jest rozmową o konkretnym wydarzeniu, o historii, która bezpośrednio dotknęła mieszkańców Poznania i jest jednocześnie ich opowieścią, z którą muszą się pogodzić, by móc wyjść poza łatkę miasta chroniącego pedofilów. Może zagranie tego spektaklu w Poznaniu jest dobrym krokiem, żeby atmosferę naprawić.

K. Szekalski, Po co psuć i tak już złą atmosferę
Teatr Nowy w Poznaniu
tekst i dramaturgia: Krzysztof Szekalski
reżyseria: Aleksandra Jakubczak
scenografia: Monika Nyckowska
muzyka: Daniel Pigoński

Share on FacebookShare on Google+Tweet about this on TwitterEmail this to someonePrint this page